Dochodzi południe. Autobus zatrzymuje się na parkingu przed wejściem do Cradle Mountain National Park. Wyciągam plecak, zarzucam na ramiona, zatrzaskuję klamry pasa biodrowego i dopiero wtedy uzmysławiam sobie, że przez najbliższe siedem dni cały ten bagaż będzie spoczywał na moich barkach praktycznie non stop. Non stop, nie licząc przerw na sen i ewentualny odpoczynek.
24 godziny wcześniej byłem jeszcze w Sydney, niespiesznie zmierzając na lotnisko. Lot do Launceston trwał mniej niż dwie godziny. To raptem 915 kilometrów, czyli jedynie dziesięć więcej niż wynosi odległość z Szyman do Sankt Petersburga. Niby tak blisko, a jednak daleko. Powietrze tu jest inne, przede wszystkim czystsze i rześkie. Temperatura niższa i bardziej znośna, ale wątpliwości nie mam – na Tasmanii wciąż trwa lato.
Launceston to miasto, które obrałem za bazę logistyczną. Doleciałem po 16:00, następnie lotniskowym autobusem dotarłem do centrum, po czym szybko znalazłem swój hostel. Na recepcji czekał już na mnie kartusz z gazem, rzecz absolutnie podstawowa, o którą zadbałem będąc jeszcze w Polsce. Po prostu, pracownik sklepu zgodził się dostarczyć mi paliwo do miejsca noclegu za 6 AUD napiwku. To jest właśnie ta wygoda, którą oferują kraje wysokorozwinięte: wszystko można załatwić mailem, kartą kredytową lub przez telefon. Ma to swoje plusy i swoje minusy.
Wieczór w mieście mija mi na zakupach. Uzupełniam zapasy żywności według listy, która sporządziłem w Polsce przed wyjazdem. W czasie wędrówki całe zaopatrzenie będę miał na sobie – nie będzie tragarza, ani posiłków zapewnianych przez agencję turystyczną. Podobnie jak większość osób, które spotkam na szlaku, ja również zdecydowałem się na opcję bez wspomagania z zewnątrz. Tak jest najlepiej, najnaturalniej i najzwyczajniej. Bez ankiety odnośnie stanu zdrowia, bez folderów z uśmiechniętymi emerytami delektującymi się wieczorami Paulanerem w ogrzewanych chatkach, wreszcie bez formularzy wyboru preferowanych dań: koszernych, wegańskich lub bezglutenowych.