overland-track-dzien-2-waterfall-valley-hut-windermere-hut
AUSTRALIA I OCEANIA, HISTORIE, TASMANIA

Overland Track. Dzień 2. Waterfall Valley Hut – Windermere Hut

Dzień drugi to dzień cudów. Pierwszym cudem, co sygnalizowałem już wcześniej, było to że mój namiot przetrwał. Drugim, że ścieżka która dzień wcześniej była jeszcze szlakiem, przepoczwarzyła się w strumień. Na wstępie kilka znaków zapytania odeszło zatem w niepamięć, w tym wyjaśniło się czy buty po dotarciu do kolejnej chatki będą w środku suche. Nie będą.

Rano nie wiało, co wielce mnie uradowało, za to padało nieprzerwanie, a to już pasowało mi mniej. Konfiguracja zjawisk atmosferycznych wysyłała mi czytelny komunikat:  z jednej strony złożysz namiot bez większych problemów, z drugiej napada Ci do sypialni. W konsekwencji tego musiałem zadbać o to by kolejną noc spędzić w chatce, celem wysuszenia odzieży. Zwinąłem zatem pospieszenie swój majdan i przeniosłem się pod dach na śniadanie. Obudziłem wszystkich: Ashley, Brian, Dan, Wilma, Debbie i pozostali, których imion nie zapamiętałem, bez oporów wyszli ze swoich śpiworów. Rozpoczął się rytuał porannego śniadania, czyli bardzo ważna część trekkingu. Kolejny konkretny posiłek to perspektywa wieczoru. Jemy, po czym w mniejszych grupach zaczynamy iść do Windermere Hut. Padało nieprzerwanie i nie miało ochoty przestać, co było o tyle istotne, że w następnej chacie dostępnych było jedynie 16 miejsc noclegowych (dla porównania, w Waterfall Valley Hut było ich 24). Zawsze zostaje oczywiście podłoga, ale być może i o tą trzeba będzie się postarać.

Zdjęcie, które widzicie powyżej, przedstawia szlak. Był on tego dnia mieszanką błota pod butami i mgły przed oczami. Trudności technicznych nie napotkałem żadnych, ambitniejszych kondycyjnie odcinków również nie odnotowałem. W mojej ocenie, spokojnie można kontynuować marsz do kolejnej chatki – powstrzymałem się przed tym licząc na poprawę pogody i więcej pięknych widoków.

Doszedłem jako jeden z pierwszych, od razu zajmując prycze dla wszystkich. Zaczynam suszyć skarpety, buty i namiot, którego elementy rozwieszam na werandzie. Butów w przedsionku zaczyna powoli przybywać – widać wyraźnie, że chodzenie w strumykach dało się nie tylko mi we znaki. Deszcz ustał, zaczyna się rozpogadzać, co daje nadzieję na udaną dalszą część dnia. Chata położona jest nad jeziorem Will, nad którym przy dobrej pogodzie można sobie zrobić piknik lub popływać.

Wszystkie te sprawy organizacyjne są jednak nieistotne, bo wydarzeniem dnia jest spotkanie walabii bagiennej. Nazwa polska brzmi jak jakaś choroba, po angielsku ten zwierzak nazywa się „wallaby” i dla większości niezaznajomionych z tasmańską fauną jest po prostu małym kangurem. To wszystko jest nieważne. Ważne są dwie rzeczy: po pierwsze wallaby nie uciekł w podskokach, gdy mnie zobaczył, a po drugie za chwilę pojawiło się młode. Pora karmienia!

Nie chcę napisać, że to najlepsze co zobaczyłem na szlaku, bo oczywiście krajobrazy do dzisiaj wgniatają mnie w fotel. W każdym razie mógłbym patrzeć w te małe kangury jak w obraz. One mi się nigdy nie znudzą, a oglądanie ich poza klatkami to ogromna przyjemność. To nie jedyne dzikie zwierzęta, które spotkałem, ale o tym w dalszej części relacji. Reszta dnia minęła na słodkim nic nie robieniu i szeroko pojętej integracji. Byłem tam takim trochę rodzynkiem; każdy chciał pogadać i był ciekawy kraju, który jest de facto dla Australii krajem położonym na drugim końcu świata.

0 - Liczba komentarzy
Udostępnij
Tagi:

TarcieChrzanu.PL

Dołącz do dyskusji

* - pole wymagane*